Cele, marzenia, kolejne bariery do pokonania. Życie bez nich byłoby nudne, jakieś takie jałowe. Są idealnym sposobem na przełamanie monotonii dnia codziennego. Praca, korek, dom, krótka pogawędka z ukochanym, bądź kotem, łóżko, praca, korek, oby do weekendu. Brzmi tragicznie? Niestety często na tych „rozrywkach” mijają nam kolejne dni, które już nigdy nie wrócą. A najbardziej mnie wkurza, jak słyszę „przecież takie jest życie”. Gówno prawda za przeproszeniem. Przecież taka rutyna zabija! Tylko od nas zależy, czy po ośmiu godzinach pracy za biurkiem, wybierzemy kolejne kilka na kanapie przed telewizorem. Przecież nikt nie stoi nam nad głową z batem mówiąc – a teraz trzydziesty raz sprawdź pocztę, masz nowe spamy. A potem obudzimy się w bujanym fotelu z siwą czupryną i długą listą marzeń z przekreślonymi dwoma pozycjami – mieć dom i dobrą pracę.
Rutyna zabija! Brutalna prawda
Każdy, którego życia zaczyna wygasać, zaczyna oglądać się wstecz, odtwarzając swoje życie niczym kasetę wideo. I tu w większość przypadkach pojawia się rozczarowanie i ból wynikający z faktu, że czasu już nie cofniemy. A rutyna okazała się o wiele groźniejsza niż ryzyko! Czego najbardziej żałują osoby, które są już u schyłku życia?
Ciekawe zestawienie powstało na podstawie obserwacji Bronnie Ware, australijskiej pielęgniarki, która opiekowała się umierającymi. Okazuje się, że ludzie najbardziej żałują niespełnionych marzeń. Nie spełniamy aż połowy z nich starając się jednocześnie żyć zgodnie z oczekiwaniem innych. Zazwyczaj spełnianie marzeń wiąże się z wyłamaniem się z określonego schematu i wyjściem z bezpiecznej strefy. Wtedy u większości pojawia się paraliżujący strach przed zmianami. Cofamy się więc na samym starcie pozostając przy stanie „jest chu…owo, ale stabilnie”.
Z celem łatwiej
Wyznaczanie celów jest jak napędzające nas paliwo, Przełamują rutynę , nadają sens, umacniają wiarę w siebie i swoje możliwości. Osobiście zawsze miałam problem ze słomianym zapałem. Okazuje się jednak, że jasno wyznaczony cel jest idealnym antidotum na tą denerwującą przypadłość. I tak postanowiłam, że wezmę udział w Runmageddonie. Problem w tym, że za bieganiem to ja nigdy nie przepadałam, a po kilometrze truchtania miałam wrażenie, że się uduszę. A tu zonk. Zgłoszenie poszło i nie ma zmiłuj. Do startu mam dwa miesiące. Z każdym kolejnym tygodniem kolejne kilometry nie były już takim zamachem na moje życie. Co ciekawe, w rezultacie nawet mi się to spodobało! A sam Runmageddon? Szczęśliwie dobiegłam na metę. Utaplana po czubek głowy w błocie, przemoczona, porażona prądem (sic!) i posiniaczona. Ale takiego banana na twarzy to jeszcze nie miałam. No i + 100 do pewności siebie. A to tylko bieg. Co będzie jak dojadę rowerem za koło podbiegunowe! 😀