Mówi się, że jeżeli wiedzielibyśmy ile kosztować będzie nas spełnienie marzeń, nigdy nie wyruszylibyśmy w drogę ku jego spełnieniu. Zdecydowanie coś w tym jest. Gdybym przez 10 sekund zobaczyła obraz wspinaczki obładowanym rowerem na kolejną z kolei, blisko 1000-metrową przełęcz, pewnie nasza podróż poślubna ograniczyłaby się do drinka pod palmą gdzieś w ciepłym kraju. Wspomnienia z tej najważniejszej wyprawy nie byłyby tak trwałe i kolorowe. A podróż rowerem dookoła Polski nigdy nie doszłaby do skutku.
Co daje objazd rowerem dookoła Polski?
Pomysł objazdu Polski dookoła rowerem to rezultat marzeń o dłuższej wyprawie na dwóch kółkach. Miał być więc okazją do spełnienia, sprawdzenia się, zobaczenia wielu rejonów Polski, o których istnieniu nie miało się pojęcia i na sweet foty z kija. Ale w trakcie okazało się, że jest coś jeszcze. To szansa na dotknięcie granic swoich możliwości. Na dotarcie do muru, którego przebicie automatycznie przenosi nas na wyższy poziom wytrzymałości psychicznej
Piekielne przełęcze
Tyle razy, co pod nosem powiedziałam słowo „bez sensu”, to Bóg sam jeden wie. Bo w sumie bez sensu wjeżdżać na 1000 metrów, żeby zaraz potem zjechać w dół i wjechać na kolejną przełęcz. Bez sensu jest się tak męczyć na własne życzenie. A może jednak coś w tym jest?
W połowie drogi na kolejną przełęcz, na przerzutce 1:1 sapiesz jak wariat, pot leci ci zewsząd, woda się kończy, mięśnie pieką jak szalone, a kolana to już na bank ci amputują. I masz ochotę rzucić tym rowerem w krzaki, popłakać się i krzyknąć, że dalej nie jedziesz. Problem w tym, że nikt za ciebie tego roweru nie wniesie na górę. Tak czy siak, musisz tam wjechać. Możesz się obrażać na cały świat, bluźnić, wyzywać jakie to Czechy są beznadziejne, ale i tak musisz stanąć na szczycie. Zaciskasz więc zęby i ze łzami w oczach pedałujesz/pchasz (niepotrzebne skreślić) rower dalej. Ale pamiętaj, że na szczycie czeka na ciebie bonus. Niezmierna satysfakcja i + 100 do wiary we własne możliwości. No i 8-kilometrowy zjazd w dół.
Najtrudniejszy etap podróży
Po 5 dniach jazdy po górzystych rejonach południowej granicy, przez kilka ładnych pasm Polski, Czech, Słowacji, dotarliśmy w końcu do Zakopanego na zasłużony dzień odpoczynku. Dziesiątki podjazdów, gdzie zawrotna prędkość roweru osiągała 7 km/h, wynagradzane były kilkukilometrowymi zjazdami 50 km/h. Do zatoczenia pełnego koła pozostało niespełna 700 km. Z „pogórską” kondycją, można powiedzieć, że jesteśmy już w domu 🙂