Tak sobie myślę, że wycieczki do najmodniejszych miast europejskich będących mekką turystów z całego świata, to ciężki orzech do zgryzienia. Zwłaszcza dla backpackera zajaranego naturą i stroniącego od tłumnych miejsc. Z jednej strony trochę inny rodzaj wrażliwości, z drugiej ta sama chęć zobaczenia wytworów ludzkości budowanych setki, tysiące lat temu. Turystyczne ikony, kolejne pozycje na liście UNESCO, typowo pocztówkowe krajobrazy. A dookoła niezliczona ilość turystów. Każdy z aparatem, ba, teraz już telefonem przyczepionym do monopoda. I dam sobie rękę uciąć, że 99 procent z tych turystów po powrocie pochwali się identycznymi ujęciami. Najlepsi w te klocki są jednak Azjaci. Nie przeszkadza im, że na pierwszym planie znajduje się moja zacna twarz, na drugim kolejna grupa turystyczna, a dopiero na trzecim Koloseum. Strzelają jak z kałacha i biegną dalej. Zero refleksji. Automatyczne pstrykanie telefonem na patyku.
Rzym – Turystyczny cyrk
Mieszkańcy, którzy urodzili się już ze zdolnościami robienia biznesu na turystach, dostarczają atrakcji wygłodniałym jak hieny wycieczkowiczom. Tuż przy Forum Romanum przechadza się Legionista zapraszający do wspólnego zdjęcia. Tylko jakoś kiepsko pasuje mi do tego mężnego i wyrzeźbionego wojownika starożytnego Rzymu, co to w Gladiatorach pokazują. Piwny brzuszek, lekko przysadzista postura, z telefonem komórkowym przy uchu i papierosem w dłoni. A co, że Legionista to już nowoczesnej techniki nie może używać? Fajeczka nie wolno?
Przytłaczające tłumy
Miasta takie jak Rzym choć piękne, potrafią przytłoczyć. Powiem wręcz, że momentami czułam się jak zagubiony szczeniak porzucony gdzieś w tłumie. Milion twarzy na około, głównie żółtawych, spoceni Amerykanie pałaszujący hamburgery, hinduscy naganiacze próbujący sprzedać wszystko i za wszelką cenę, wczorajsi imprezowicze, którzy nie zdążyli dotrzeć do domu. Leżą więc jak ukrzyżowani na środku schodów w Wenecji. Schodów, po których za dwie godziny przejdzie tysiące stóp turystów.
Selfie z grobowcem
Weźmy taki Watykan. Bazylika Św. Piotra. Drugi co do wielkości kościół na świecie, miejsce spoczynku głów kościoła, siedziba jednych z największych dzieł sztuki. A pośrodku tego wszystkiego kolejne grupy z wcześniej wspomnianymi patykami, strzelające sobie radosne selfie z grobowcem i znudzone dzieci z podkówkami na twarzy. A między tym wszystkim jeden jedyny pan klęczący przed ołtarzem, jakby wyjęty z innej bajki.
Być, czy nie być? Oto jest pytanie?
I tu pojawia się dylemat. Czy uczestniczyć w tym całym cyrku? Czy dołączyć do masy z własnym telefonem na kiju i brać udział w przedstawieniu kreowanym przez organizatora turystyki? A może zbuntować się i skreślić najmodniejsze miasta z listy „must see”? Mimo wszystko wydaje mi się, że nie warto rezygnować. Wręcz wypada zobaczyć na żywo budowaną ponad 180 lat katedrę Duomo w Mediolanie, stanąć pod najsławniejszym amfiteatrem na świecie, czy przejść się pełnymi kanałów ulicami Wenecji. Trzeba tylko zmienić priorytety. Przysiąść na chwilę z wyłączonym aparatem, a zamiast tego włączyć wyobraźnię, zastanowić się nad potęgą imperium, które stworzyło takie cuda i nad cierpieniem ludzi, którzy własnymi rękoma przez dziesiątki lat wznosili te ikony architektury.
Nie bądźmy hipokrytami. Nie ma nic złego w odwiedzaniu tych najpopularniejszych miejsc. Nie zamieniajmy tylko tych wycieczek w bezrefleksyjne, automatyczne zaliczanie kolejnego kościoła, gdzie jedyną pojawiającą się refleksją nad setkami lat historii jest: „hmm, duże to”.