Sardynia – co zobaczyć? Tydzień włoskiej przygody

Jeszcze tak często w niebo nie spoglądaliśmy nigdy. Na nic zdały się zajęcia z meteorologii, kiedy po niegroźnych cumulusach nagle zaczyna padać grad i wiać jakaś apokaliptyczna wichura. Tak właśnie wyglądały prawie 3.5 z 7 dni spędzonych na włoskiej Sardynii.Nie przeszkodziło to na szczęście w planach zwiedzania. Sardynia – co zobaczyć? Jak poruszać się po wyspie? Czy na Sardynii działa autostop?

Los był dla nas nieco złośliwy. Podrażnię was słońcem 5 minut, a później potraktuje deszczem przez całą noc. Stop działa wyjątkowo dobrze? No to macie za to wichurę… niech Wam połamie namiot. Aa…słońca chcecie? To macie, poparzcie sobie twarze w jedno południe 😀 Mimo to, wyjazd uważam za jak najbardziej udany, rejon za wyjątkowo piękny, a ludzi za niezwykle uprzejmych.

Sardynia – Wyspa z południowym temperamentem

Jak na włoską wyspę przystało, Sardynia ze swoimi plantacjami pomarańczy, wąskimi uliczkami i poranną espresso w kawiarniach spełnia oczekiwania nawet najbardziej zapalonego „italianofila”. Do tego szczypta hiszpańskiej zabudowy i czerwono-żółte flagi (przede wszystkim w mieście Alghero) jako wynik silnych wpływów katalońskich. W rezultacie otrzymujemy niezwykłą wyspę kipiącą południowym temperamentem.

Z lotniska do Alghero trafiamy pierwszym złapanym stopem. Nie było to trudne zadanie, więc pełni entuzjazmu ruszamy zwiedzać miasto. Wszystko byłoby idealnie gdyby nie fakt, że portfele pełne są obcej waluty, a kantorów brak… Pieniądze można wymienić jedynie na poczcie wypełniając najpierw odpowiednie dokumenty i tłumacząc pani najprościej jak się da w jakim celu się przyszło. W rezultacie nawiązuje się interesująca konwersacja:

Ja – ”We would like to change money, from pounds to euros”

Pani na poczcie – “No capisco”

Ja –  „Pounds, Euro, change”

Pani na poczcie – „Dolari?”

Ja –  „No, no dolari, POUNDS”

Pani na poczcie do drugiej pani na poczcie – „sono  nfdjh hare due tyrujnb DOLARI”

Ja – „NIE DOLARY, Great Britain!”

Sardynia – co zobaczyć?

W końcu udaje nam się dostać sterlingi i możemy ruszać na spacer po pustym mieście. Tak, właśnie pustym, bo trwa święta sjesta 😉 Przechadzamy się więc wzdłuż murów obronnych, błądzimy w labiryncie wąskich uliczek powoli kierując się w stronę wylotówki na Bose – kolejny punkt podróży.


Bosa

Do Bosy docieramy z przemiłym starszym Panem, który po drodze zwraca nam uwagę na żółty kolor gór. Wiosna to podobno najpiękniejsza pora roku na wyspie. Góry są jak gdyby usłane żółtym, nieziemsko pachnącym dywanem. Co do Bosy, jest to niewielkie, kolorowe miasteczko położone na zboczu góry uwieńczonej zamkiem. To tak w telegraficznym skrócie.

Miasteczko Bosa. Co zobaczyć na Sardynii
Miasteczko Bosa. Co zobaczyć na Sardynii

Właśnie w tym mieście miał być pierwszy nocleg z udziałem naszego namiotu. I o mało co, nie skończył się jego zagładą. Sytuacja wyglądała następująco: kilka wieczornych kropel deszczu – deszcz – chwila spokoju i dwugodzinny sen – wichura – ulewa – grad – burza – ucieczka z namiotu o 3 nad ranem-reszta nocy spędzona pod dachem kościoła na ławce.

Oristano

Podczas kolejnych dwóch dni pogoda również nas nie oszczędza, więc do Oristano dojeżdżamy autobusem (swoją drogą nie wiem dlaczego cały wyjazd, nazwa miasta myliła mi się z Orinoko. Jakby to Adam powiedział, geograf jak z koziej…). Po przejściu starej części miasta, uświadomieniu sobie, że w weekend zamknięta jest informacja turystyczna, a hostele jeszcze nie zaczęły swojej egzystencji (wciąż jesteśmy przed sezonem turystycznym), postanawiamy znaleźć nocleg gdzieś za miastem, a z rana pojechać na niewielki półwysep przy miejscowości San Givani.

Magiczny półwysep

Jako, że autostop na tych mniej uczęszczanych drogach działa wręcz zaskakująco dobrze, po niedługim czasie idziemy już w stronę  Torre spagnola di San Giovanni di Sinis. O dziwo zaczyna się przejaśniać, więc i parówki na śniadanie w plenerze smakują wyjątkowo dobrze. Na terenie półwyspu znajduje się Tharros – kompleks będący pozostałością po starożytnym mieście. W folderach pokazywali tylko 2 kolumny, a tu ruiny całego miasta do zwiedzania. Jeśli jednak ktoś nie jest archeologicznym zapaleńcem, będzie to pewnie dla niego sterta ułożonych kamieni. Nam, jako że nie znamy się kompletnie na tych starożytnych cudach, wystarczyło zdjęcie  zza siatki 😉 Naszym celem był klif na skraju półwyspu. Stamtąd rozciąga się widok na plażę, pobliskie miasto, wzburzone morze z jednej strony i spokojną zatokę z drugiej.

Nuoro

Zmęczeni już lekko ciągłym deszczem i wypatrywaniem jakichkolwiek promieni słońca docieramy do Nuoro. Większość drogi pokonujemy z kierowcą, który jak przyznaje, w szkole nie uczył się angielskiego, bo mu się nie chciało (to jest niestety ogólny problem włoskiego nauczania języka angielskiego)W wyniku czego słuchamy włoskich wywodów na temat polityki, bezrobocia i innych problemów społecznych. Mój język włoski zostaje wystawiony na próbę. W tym wypadku „Kali być, Kali mieć” wystarcza, bo w większości zostaje mi przytakiwanie i głupie uśmiechy. Zostajemy zabrani również na szybką kawę i dowiadujemy się, że kolejne miasto do którego zamierzamy pojechać to „bandyty”. Autostopem zakazano nam jechać, bo nas porwą i okradną, spać pod namiotem też nie, bo przecież bandyty. Wyobraźnia zaczęła więc działać. Pokierowała nas do kasy biletowej i wsadziła do autobusu jadącego do Orgosole.

Orgosole – nie taki diabeł straszny

Aparat przytulałam jak własne dziecko, a każdy facet miał dla mnie wyraz twarzy „bandyty”. Charakter miasta podkreślały dodatkowo ciemne chmury i mżawka. Mimo to polecam jak najbardziej. Miasto słynie z malowideł na ścianach przedstawiających  różne sytuacje polityczne nie tylko z Sardynii, ale i z całego Świata. Obejrzeć można np: obalenie dyktatury Saddama Husajna, czy atak na World Trade Center. Dla mnie powinno dodatkowo słynąć z braku jakichkolwiek zasad jazdy. Chodników brak, szerokość głównej ulicy raczej na 1,5 samochodu.

Pora w końcu wprowadzić trochę słońca. Później będzie, że przeze mnie wpływy z turystyki zmalały, bo pogoda tam gorsza niż jesień w Anglii. Po ponad 3 dniach, poranek wita nas słońcem. Mimo, że powietrze bardzo rześkie, humor od razu lepszy.

Przez brak zrozumienia nieco zbaczamy z trasy i docieramy do Porto Rotondo – burżuazyjnej enklawy z mnóstwem jachtów za miliony dolarów. Przypadkiem też spełnia się jedno z moich marzeń zapisanych na bucket list i udaje nam się zjeść śniadanie na dachu głównego budynku portu z widokiem na morze, plaże i miasto.

Jako że dzień pełen przypadków i w nieplanowanej wcześniej Arzachenie udaje nam się trafić na bardzo interesujący obiekt. Mowa o czymś w rodzaju skalnego miasteczka. W sumie ciężko jest to opisać, bo chodzi o stertę powykrzywianych głazów, które nie wiadomo skąd się tam wzięły, ale robią wrażenie. Dodatkowym plusem jest fakt, że dają cień. Tak właśnie… zrobiło się mega gorąco i już zaczynam chować twarz przed słońcem patrząc non stop jak wariatka w ziemię. Później jak się okaże, i tak to nic nie dało, bo twarze mamy jak Cygany, a schodzącej skóry nic nie powstrzyma.

Santa Teresa

Jako, że trochę zabrakło nam cierpliwości na łapanie stopa, do Santa Teresy również jedziemy autobusem. Miasto położone przepięknie, woda ma odcień turkusu i do tego jeszcze śniadanko z widokiem na Korsykę. No czego chcieć więcej. 

Prawie jak w tropikach – Capo Teste

W tym rejonie jednak największą atrakcją jest półwysep Capo Teste znajdujący się jakieś 3 km drogi od centrum Santa Teresy. Jak wcześniej pisałam o turkusowej wodzie, to tego już nie potrafię opisać. W sumie widziałam taki kolor wody w katalogach z wycieczkami na Karaiby. Puste, białe plaże, kwitnące różowe kwiaty, Korsyka w tle, zimny San Miguel. I choć woda jeszcze zimna, Adam nie przepuścił okazji, żeby wypróbować nowe spodenki do kąpieli. Ja poprzestałam na zamoczeniu nóg, co i było aktem odwagi.

Jako że wszystko co dobre szybko się kończy, przyszedł czas na pożegnanie włoskiego skrawka Ziemi. Mimo kapryśnej pogody, na pewno było warto. Dla tych, którzy jednak chcą cieszyć się słońcem cały wyjazd, z pewnością polecam sezon wakacyjny 😉

Sardynia – informacje praktyczne:

  • Lecąc na Sardynię najlepiej jest zaopatrzyć się w euro jeszcze przed wylotem. Później można bowiem stracić czas i cierpliwość tłumacząc na poczcie jaką walutę chcecie wymienić.
  • Działanie autostopu ciężko jest opisać. Na zachodnim wybrzeżu działał wręcz znakomicie. Na wschodnim natomiast było dosyć ciężko.
  • Spać na dziko pewnie i nie można, ale kto nie ryzykuje ten nie ma. Cały wyjazd spędziliśmy pod namiotem nie korzystając z pól kampingowych.
  • Poza sezonem wiele atrakcji jest nieczynnych. Podobnie jest i z hostelami.
  • Bardzo przydatna jest znajomość choć podstaw języka włoskiego, Mimo turystycznego charakteru wyspy, ciężko będzie się dogadać.
  • Nie kupujcie sałatek w supermarketach. To sam majonez z odrobiną marchewki 😀
  • Chyba jednym z tańszych sklepów był EuroSpin

Przykładowe ceny:

Woda – 0,19 euro

Chleb tostowy – 0,69

Pomidory – ok.0,20 jeden

Piwo – ok. 1 euro

Cappuccino w kawiarni – 1,5 euro 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *