Siedziałam na trawie na niemieckim brzegu Odry wpatrując się w polskie drzewa po drugiej stronie rzeki. Promienie zachodzącego słońca ogrzewały mi twarz. Swoim wrzaskiem ciszę rozrywały co chwila przelatujące kluczem kaczki. W głowie jak szalone galopowały obrazy minionych tygodni podróży poślubnej rowerem dookoła Polski. Tygodni pełnych pięknych wrażeń, intensywnych doznań i kolorowych kadrów. – Dla takich chwil warto było ruszyć z miejsca co? – Zdecydowanie.
Rzucany luźno pomysł podróży rowerem dookoła Polski był raczej odbierany przez otoczenie jako czcze gadanie. Bo żadne z nas rowerzyny wyczynowe. Super planu treningów też nie było. Na rozgrzewkę pojechali 100 km do Płocka i z powrotem i przez kilka dni narzekali na ból tej najbardziej newralgicznej części ciała. A jednak udało się pokonać własne słabości, setki wzniesień, piach i błoto. I mimo że w trakcie wielokrotnie żałowaliśmy, że w podróż poślubną jak NORMALNI ludzie nie wybraliśmy się gdzieś pod palmy, dziś stwierdzam, że była to najlepsza przygoda jaka mogła nas spotkać.
Jak to się zaczęło?
To, że chcieliśmy pojechać w dłuższą podróż rowerem, wiedzieliśmy od dawna. Był już autostop i namiot, samolot i couchsurfing, przewinęło się nawet all inclusive! A rower marnował się na jednodniowych wycieczkach po białołęckich lasach i do Biedry po zakupy. A przecież to idealny środek transportu! Omijasz korki, jesteś uprzywilejowany na remontowanych drogach, kiedy boisz się przejechać przez rondo, możesz wjechać na chodnik 😀 i do tego ta niezależność! A że napedałować się trzeba? A wiecie jakie potem ma się zgrabne nogi?! Pierwotnym pomysłem była podróż na Nordkapp. Na szczęście ten plan nie został zrealizowany i z chęcią przyjęłam Adamowy pomysł na objazd rowerem dookoła Polski według historycznych granic. To tak z okazji 1050-lecia chrztu naszego kraju.
Czemu akurat Polska?
– Byliście już w tylu miejscach, a na podróż poślubną wybieracie Polskę? No właśnie. Skąd to przekonanie, że zagraniczne jest lepsze? Że wycieczka do Chorwacji byłaby większym prestiżem niż tydzień na Mazurach. Fakt, że taki Paragwaj był bardziej egzotyczny niż Gąski i wywoływał inne emocje. Ale przejeżdżając przez ukryte gdzieś w lasach wsie, o których świat zapomniał, czuliśmy się jak odkrywcy. A mieszkające tam dzieci, z tym samym zawstydzonym uśmiechem na twarzach mówiły nam dzień dobry, co paragwajskie maluchy krzyczące buenos dias.
Jak w kalejdoskopie
Z każdym kolejnym dniem widać było jak zmienia się krajobraz. Podlaskie pola kukurydzy po chwili zamieniały się w niezwykle zielone łąki. Te z kolei przerodziły się w lasy naszej mazurskiej Amazonii.
Teren o dziwo stawał się coraz bardziej falisty męcząc naszą słabą jeszcze kondycję. Na szczęście ukojenie dawały po drodze jeziora, z których nie omieszkaliśmy korzystać pełną parą. Codziennie rano wychodząc z namiotu witał nas widok uśpionej jeszcze tafli wody, nad którą unosiła się jeszcze mgła.
Mijając kolejne wsie, podziwiamy pracę rolników, którzy wsiadają do kombajnu, kiedy my jeszcze wylegujemy się w namiocie, a podczas gdy chowamy się do naszego schronu, silniki maszyn dalej pracują.
Po przemknięciu płaskich jak stół Żuław Wiślanych, docieramy na wybrzeże pełne spragnionych słońca urlopowiczów. Niestety długi sierpniowy weekend to mieszanka porywistego wiatru, deszczu i szarego nieba. Wielu jednak wytrwale chowa się za parawanami. Opatuleni w kurtki próbują czytać książkę. Z bliskości morza więc nie korzystamy, a kostium kąpielowy ląduje na dnie sakwy. Ale przynajmniej szum morza doskonale słyszalny z namiotu przypomina, że jesteśmy na wybrzeżu.
Po kolejnych kilku dniach wydmy i wybrzeże Bałtyku znikają na rzecz odrzańskich krajobrazów, a polski język zastępuje twardy jak skała akcent niemiecki. Pojawia się i zachodnia kultura jazdy, według której rowerzysta na drodze to rzecz święta, więc można stworzyć niezły korek byle tylko owego rowerzysty nie przestraszyć świstem lusterka przelatującego 10 centymetrów od roweru. Zachodnią granicę przemierzamy szlakiem rowerowym ciągnącym się wałem wzdłuż Odry po jej niemieckiej stronie. To prawdziwa szansa na kontakt z naturą. Przez wiele kilometrów, oprócz asfaltu nie spotykamy żadnej infrastruktury. Sama natura po horyzont. Cisza i spokój przerywane są odgłosem pokrzykujących kaczek migrujących nad głowami i rykiem jeleni, które nawołują się gdzieś po polskiej stronie rzeki. Nie brakuje też niemieckich rowerzystów, z których każdy pozdrawia nas uśmiechem od ucha do ucha.
Po odrzańskiej dziczy, horyzont niebezpiecznie zaczynają zasłaniać pagórki. Coraz wyższe i wyższe. Z nieba leje się żar, a do pokonania mamy kolejne partie Sudetów i Karpat. Polskich, Czeskich i Słowackich. Nasza podróż rowerem dookoła Polski wkracza w najtrudniejszy etap.
Wnioski po przejechaniu południowej granicy?
- Czechy to wyjątkowo górzysty kraj, w których denerwującą tendencją jest prowadzenie głównej drogi przez wsie, do których trzeba zjechać, żeby potem podjechać.
- Kiedy zobaczysz znak stromego podjazdu, wiedz że coś się dzieje. Takie 7-8 procentowe nie są oznakowane i mogą spotkać cię za każdym zakrętem. Kiedy jednak jak wół piszą, że przez następne kilometry będzie 12 procent i to trzeci raz w ciągu dnia, nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać. Ja robiłam to na zmianę. Niestety uraz pozostał do dziś i kiedy jadąc samochodem widzę ten znak, włos jeży mi się na głowie.
- A…i na poboczach w Słowacji rosną przepyszne jabłka
Kiedy w końcu wjeżdżasz na ostatnie wzniesienie, a z jego szczytu widzisz niczym nie zasłonięty horyzont, czujesz, że wygrałeś życie. Po tygodniu intensywnego treningu kardio, po nizinach mkniesz jak strzała. Po dwóch dniach zarys gór całkowicie znika za naszymi plecami, a główną rolę znowu odgrywają pola i lasy wschodniej Polski.
Podróż poślubna rowerem dookoła Polski – Finisz
Po 36 dniach o 2 w nocy stajemy pod znakiem Siedlce. Tym samym zatoczyliśmy koło. 3482 km przygody dobiegło końca. Mimo że już nie mogę doczekać się widoku swojego łóżka, a o długiej kąpieli marzę już od kilku dni, wiem, że za chwilę będzie mi tego brakować. Tych śniadań jedzonych pod Biedronką, wiatru we włosach wciąż oświetlanych promieniami słońca, gotowania na wydmach i jedzenia na przełęczach z widokiem na całą okolicę, wieczornego piwka nad brzegiem jeziora, cykania świerszczy tuż za namiotem, niezwykle rozgwieżdżonego nieba rozdartego Drogą Mleczną. Będzie mi brakowało tego pozytywnego zmęczenia i uczucia zwycięstwa po wjechaniu na kolejną przełęcz. Bo mam wrażenie, że te podróże to choroba nieuleczalna.
W tym miejscu chcielibyśmy podziękować firmom Uvex za kaski, które spisały się wręcz wyśmienicie, Bikeman za pomoc w zakupie sakw, które przeżyły naprawdę wiele i Go Travel za nieocenioną pomoc finansową.
Zobacz też: Rowerem dookoła Tatr. Wśród tatrzańskiej przyrody
Polub nas na Facebooku i bądź na bieżąco!
Fantastyczna relacja! 🙂
Współczujemy stromych podjazdów… i zazdrościmy namiotowania w dziczy.
Ten miesiąc wyprawy to urlop?
Dziękujemy! W moim przypadku ten miesiąc to właśnie urlop, a w przypadku Adama to bardziej drastyczny krok, czyli rezygnacja z pracy 🙂
Dzięki! Rezygnacja to rzeczywiście drastycznie… Jest możliwość powrotu?
Twój 7-tygodniowy urlop, to też prawie jak zerwanie z pracą 🙂
Powrotu raczej nie będzie ;p Mój urlop to rzeczywiście niezły fart. I trzeba przyznać, że nie jest teraz łatwo wysiedzieć 8 godzin w miejscu, kiedy nogi same chodzą jak przy pedałowaniu 😀
No, jasne… Trzymamy kciuki, żeby udało się wysiedzieć 🙂
Ładne zdjęcia 😊
Zapraszam do mnie:
http://purpurowyksiezyc.pl