Argentyna potrafi zachwycić i zadziwić. Potrafi dać do myślenia i uwierzyć, że ludzie to wcale nie taki zły gatunek ssaków. Grzechem byłoby powiedzieć, że poznaliśmy Argentynę. 3 tygodnie spędzone w tak wielkim i różnorodnych kraju pozwoliło jedynie na wstępne zapoznanie się z terenem. Choć i temu zapoznaniu towarzyszyły egzotyczne widoki, niesamowici ludzie, ciekawe zdarzenia i niezapomniane chwile. Zapraszam więc do zapoznania się ze zwykłą historią o niezwykłym kraju – stolicy tanga i najlepszych win świata.
Dla podkreślenia swojej pozycji, już na przejściu granicznym wita nas wielki szyld z napisem „Falklandy są argentyńskie!” To tak dla tych, którzy mają jeszcze wątpliwości. Przygraniczna miejscowość Posadas to zwykły betonowy moloch. Jako, że mamy tendencje to nadrabiania grubych kilometrów, przechodzimy całe miasto w poszukiwaniu wylotówki. Nie sądziłam jednak, że przejście miasta zajmie cały boży dzień…A co najgorsze, na marne! Nazajutrz bowiem okazuje się, że i tak działanie stopa zakrawa o pomstę do nieba. To było pierwsze i nie ostatnie autostopowe zwątpienie. 1200 km do miejscowości Salta pokonujemy więc busem. Ale za to jakim! Ceny niższe niż w Polsce, a luksus większy niż na pokładzie Boeinga. Rozkładane fotele (nie takie, gdzie leży się już na kolanach biednej pani siedzącej z tyłu), poczęstunki i kawa. Ot takie rarytasy.
Podróż wzdłuż And
W tym momencie rozpoczyna się podróż wzdłuż And. Podróż pełna niesamowitych krajobrazów, 12 kolorowych gór, prawdziwych potomków Indian. Podróż Rutą 40 – najsławniejszą drogą w Ameryce Południowej, która ciągnie się wzdłuż całego kontynentu.
Kraj wielki, więc i klimat od razu inny. Słońce świeci mocniej, wiatr nieco chłodniejszy. Wieczorem nie gardzimy kurtkami i szalikiem, w dzień szukamy skrawka cienia, co by znowu nie schodziła skóra z nosa. Pierwsza na liście jest Salta. Cywilizowane miasto ze sklepami przepełnionymi pamiątkami. Pewnie większość z nich ma nalepkę „Made In China”, choć dla nas nie są to zwykłe magnesy na lodówkę, czy antystresowe, gumowe cycki. Wszystko to jakieś taki egzotyczne. Jak gadżety zebrane prosto z indiańskiej lepianki.
Jako, że mamy szczęście do promocji lotniczych i hotelowych, spędzamy noc w sympatycznym hostelu za miastem zażywając kąpieli słonecznych nad basenem, grając w bilard i ping-ponga. A wszystko to…za darmo
Argentyna poza szlakiem
Pora jednak zażyć trochę innej Ameryki. Tej mniej cywilizowanej. Tej, gdzie domy zbudowane są z gliny i kaktusów, a po ulicy biegają lamy. Tilcara to górskie miasteczko położone w środku And. Przejażdżka samochodem do samej miejscowości to pnące się w górę serpentyny dróg otoczone 6 kolorowymi górami, postrzępionymi skałami i połaciami gigantycznych kaktusów.
W miasteczku spędzamy 3 dni. I nie dlatego, że tyle tu do zwiedzania. Tu zatrzymał nas klimat górskiego miasteczka z klimatycznymi straganami, szczyty które górują wokół całego miasteczka i…dom naszego hosta znalezionego przez Couchsurfing. Pablo mieszka w najstarszym domu w Tilcarze. Kolonialny budynek z wielkim tarasem z widokiem na panoramę And. W środku klimatyczny salon z kominkiem, przy którym spędzaliśmy wspólnie wieczory popijając yerba mate. I do tego nasza sypialnia…Istna rezydencja Flinstonów.
Kierując się na południe, zaczynamy dostrzegać zalążki tych najsławniejszych winnic świata. Droga wygląda bardziej ekscytująco, kiedy pokonuje się ją na pace ciężarówki, która dodatkowo nie ma z tyłu żadnych zabezpieczeń. Zwykła, pofalowana lekko blacha.
Argentyńskie winnice
Cafayate to ukryte w górach miasto otoczone winnicami. W sklepach setki win i panie zachęcające do degustacji. Moje kubki smakowe oszalały zwłaszcza po wypiciu miodowego białego wina. Te nieskończone połacie winnic mają tylko jeden minus. Za nic nie idzie znaleźć przez nie skrawka na nasz namiot. Ciemno jak w d…, latarka za 5 zł nie ma najlepszego zasięgu, a w koło ogrodzone krzaki…Na szczęście los nad nami czuwa. Oto przy wylotówce z miasta otworem stoi wielkie pole namiotowe pełne namiotów. Brakuje tylko obsługi. I taki stan pozostał do rana. Mamy chyba dar wyszukiwania darmowych noclegów.
Argentyna – autostop
Pora podjąć prawdziwe wyzwanie. Nie wiem, skąd te opinie na forach, że autostop w Argentynie działa dobrze…Może i działa dobrze, ale na trasach od wioski do wioski (przy czym te wioski oddalone są od siebie 5 km) i do godziny 15.00. Nie pytajcie czemu, bo to nie wytłumaczalne zjawisko. Kiedy zbliżała się 15.00, wiedzieliśmy, że to koniec autostopu na dziś. Z Cafayate do Mendozy mamy ponad 1000 km. Na warunki europejskie przy dobrych wiatrach, to jeden dzień stopowania. Na warunki argentyńskie to jak gra w rosyjską ruletkę. Tak więc pierwszy dzień spędzamy błąkając się między wioskami. Raz na pace, raz pod dachem, często z buta. Cały dzień i ok. 90 przejechanych kilometrów…już zaczęłam rozglądać się za jakąś lepianką, gdzie będę hodować lamy i w spokoju dożyję starości. Przynajmniej nie trudno było znaleźć miejsce na nocleg. Na poboczu pustynia porośnięta krzewami i przelatujące od czasu do czasu małe jaszczurki. A pomiędzy nimi nasz namiocik.
4 pancerni i pies, czyli zwariowana rodzinka z Kostaryki
Kolejny dzień nie zapowiada nic nowego. „Mogę podwieźć was 2 kilometry”, „jadę do pobliskiej wioski”…czemu nie, dobre i to. W końcu lądujemy w miejscu, gdzie nawet ptaki zawracają. Po horyzont rozciąga się…nic. Cisza powoduje szum w uszach, gdzieś w oddali skrzeczy sęp krążący nad głowami, a przez pustą ulicę przelatuje ten krzak co to na filmach go często pokazują. Czujecie to? Wzięli więc książki i czekają aż jakiś wariat przejedzie tą drogą i dodatkowo zatrzyma się, żeby zabrać dwoje zdesperowanych turystów. Kilka może i przejechało, ale żaden nie zwraca na nas uwagi. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, że za kilka minut rozpocznie się 5 najlepszych dni podczas całego pobytu w Ameryce Południowej.
Nagle na poboczu zatrzymuje się bus z rejestracją „Costa Rica, Central America”. Może to już fata morgana?! Uradowani pytamy kierowcę dokąd jedzie, a ten do nas, że konkretnie to nie wie…po prostu tą drogą. Jak się okazuje, busem podróżuje cała rodzinka – 1,5-roczny Teo, 4-letnia Lara, mama Priscilla i tata Ivan. A podróżują już 11 miesięcy…bez przerwy, bez słodkich powrotów do domu. Wyruszyli z Kostaryki i jadą wzdłuż całej Ameryki Południowej, aż na koniec świata zwany Ushuaya. Dzięki nim mogliśmy choć przez chwile uczestniczyć w tym nietypowym życiu na kółkach, gdzie o miejscu obiadowym decydują ładne widoki, nocleg prawie nigdy nie jest w tym samym miejscu, a dzieci nie potrzebują do szczęścia tableta i konsoli. Dla przeciętnego człowieka małe dzieci plus pies to oznaka, że jedyny możliwy wypad to wielka wyprawa do babci na obiad pod miastem. Aha, bo nie wspomniałam nic o psie. A no pałętał się mały 2-miesięczny, wychudzony kundelek, obywatel miasta Chilecito. Myślał, że może dostanie od nas jakieś resztki ze śniadania. I się chłopak przeliczył. Tata Ivan bierze kundelka pod pachę, wącha, patrzy, gaworzy coś po hiszpańsku i prowadzi pieska do łazienki. Wraca i oznajmia, że ich rodzinka powiększa się o psa. Tylko musimy zahaczyć o weterynarza, bo biedak cały w kleszczach. Przecież to takie proste. Od tej pory Chilecito (właśnie takie imię otrzymał mały szczęściarz) staje się członkiem niesamowitej rodziny i nawet nie zdaje sobie sprawy ile świata przejedzie.
I tak właśnie podróżujemy wspólnie przez Argentynę Rutą 40, razem gotując, grillując na poboczu, zwiedzając, sprzedając hand mady, pijąc wieczorami wino i rozmawiając jak dobrzy starzy przyjaciele. W ciągu dnia planuję jak porwać Teo – najpiękniejsze dziecko na świecie, a Adaś zagaduje naszych przyjaciół siedząc całą drogę na…przenośnym szalecie.
Najlepszy sposób na poznanie kultury kraju, to czas spędzony z lokalną rodziną. Dzięki naszej kostarykańskiej rodzinie mamy okazję spędzić 2 dni pod argentyńskim dachem w mieście San Juan. Rodzina Rodriquez to książkowy przykład gościnności południowoamerykańskiej. Nie ważne, że my nie mówimy po hiszpańsku, a oni ni w ząb po angielsku. Przy suto zastawionym stole, dzięki pomocy Ivana translatora, spędzamy piękny wieczór opowiadając jak to się w Polsce żyje. Bo przecież to takie egzotyczne miejsce. I tak daleko. I tak blisko pogrążonej konfliktem Ukrainy, o której nawet w Argentynie słyszeli. Urzekają nas drobne gesty pokazujące gościnność tych ludzi. Macie rodzynki na drogę. Zawsze trochę energii. Macie tu czapki z daszkiem, bo jak wy będziecie łapać stopa w takim słońcu. I tak mamy ochotę walnąć jaką przemowę w ramach podziękowania. Ale co ja mogę, jak umiem powiedzieć „cześć, jestem Asia, jestem z Polski, nie rozumiem”-.- Na szczęście z pomocą i tym razem przychodzi Ivan.
Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Pora pożegnać się ze wszystkimi i ruszyć w swoją stronę. Łza mi się kręci w oku, Chilecito skacze żeby go przytulić, mama Rodriques ściska nas wręczając prezenty, dzieciaki machają, a mi aż ciarki przechodzą. Nienawidzę pożegnań. Zostajemy podwiezieni na wylotówkę, skąd szybko łapiemy stopa do Mendozy.
Cambio dolars?
Moloch o nazwie Mendoza nieco nas rozczarował. Gdzie te góry ośnieżone, co to Google pokazywało?! Gdzie te winnice z widokiem na szczyty?! Po 2 dniach przepraszamy naszego hosta i wyruszamy dalej wcześniej niż planowaliśmy. A kierujemy się w stronę granicy z Chile. Po co? A no mamy ambitny plan pozyskać dolary? Po co? A no bo w Argentynie nie ma szans na wyciągnięcie dolarów z bankomatu. A dolary to taki rarytas w Argentynie, że kto je ma w portfelu, ten wygrał życie. Jeden dolar wypłacony z bankomatu, to około 8 pesos. Tyle samo dostaniemy w oficjalnym kantorze. Jednak na wielu sklepowych witrynach wisi kartka z napisem „Exchange dolars”. Na ulicach ludzie krzyczą „cambio dolars”. W mniej oficjalnych kantorach kursy są już zupełnie inne. 1 dolar na tym „czarnym rynku” to nawet 15 pesos! Oznacza to, że kto ma dolary w kieszeni, ten robi zakupy za połowę ceny. Taki myk. I bez obaw…nie są to fałszywe banknoty.
Magiczne Potrerisios
Co prawda do Chile nie udało się dojechać. Takie mamy szczęście, że akurat tego dnia temperatura spadła z 18 stopni, do około 0. Śnieg popadał i drogę zasypało. Tyle by było z naszych dolarów. Spędzamy za to 2 dni w Potrerisios – magicznym miejscu otoczonym najwyższymi szczytami And i jeziorami i górującą nad tym wszystkim Drogą Mleczną idealnie widzianą w nocy. Poza tym dla mnie to najbardziej wyjątkowe miejsce na Ziemi. A to za sprawą Adasia, który właśnie tą scenerię postanowił wykorzystać zadając mi jedno z najważniejszych pytań w życiu. Strzał w 10. O takich zaręczynach nawet nie marzyłam.
Buenos, boskie Buenos
Tym samym przyszła pora na ostatni punkt wyprawy. Ponieważ czas się kończy, do Buenos Aires dojeżdżamy autobusem. Miasto z bardzo ciekawą architekturą, najszerszą ulicą na świecie (16 pasów), kolorową La Bocą i najgorszym doświadczeniem couchsurfingowym. Los chciał, że postawiliśmy na Polaka mieszkającego w Buenos. Kolega niestety nie przejął się naszym przyjazdem, czego skutkiem były poszukiwania hostelu. Nocą w 3 milionowym mieście kojarzonym z nieciekawymi favelami.
Mimo tego niemiłego akcentu na koniec, nic nie zamaże tych niesamowitych chwil spędzonych podczas miesiąca spędzonego w Ameryce Południowej. Miesiąca pełnego ekscytacji, nowych doznań, pięknych ludzi, nieziemskich widoków. Miesiąca będącego lekcją pokory, cierpliwości, tolerancji i…języka hiszpańskiego. Pora kupić książki do nauki języka i za jakiś czas wrócić na ten magiczny kontynent. Musimy przecież sprawdzić, czy opowieści o Kolumbii, Boliwii, Wenezueli nie były wyssane z palca.
One thought on “Argentyna. Gringos w stolicy tanga i najlepszych win świata”