Wielokrotnie dane nam było doświadczyć lokalnej gościnności. Czy to na kolacji w berberyjskiej lepiance, na śniadaniu na omańskiej pustyni, wspólnym weekendzie w burżuazyjnej argentyńskiej hacjendzie, czy na grillu na polskiej wsi. Całkowicie obcy ludzie zapraszają cię do swojego świata, dzieląc się tym co mają. Nawet jak mają niewiele. Tak się jednak złożyło, że Azik akurat trunku miał wiele. Za wiele. I postanowił nas suto ugościć.
Azik zgarnął nas z drogi, gdy po ciemku już szliśmy w kierunku parku narodowego. Tak się składa, że w kirgiskich parkach mieszkają ludzie. Sezonowo. Na pół roku osiedlają się w jurtach w otoczeniu pięknych gór i potoków. Biorą ze sobą stado koni, baranów i całą rodziną osiedlają się gdzieś w dolinach górskich. Po kilku kilometrach zdezelowanym od wertepów samochodem dojeżdżamy do celu. Na działce stoi metalowa naczepa oraz jurta, do której żona Azika już zanosi kołdry. Siadamy sobie na kocu przy stole w czasie, gdy Azik natychmiast zastawia go brzęczącym szkłem, butlą piwa, litrem wódki, kolejną butlą kumysu. – Pierwej wodka, a patom spać, ok?! – mówi uradowany. Pyta też, czy nie chcemy nic jeść. Mówimy, że nic nie potrzeba, więc po 10 minutach żona zjawia się z patelnią wypełnioną makaronem z baraniną 😀 Ale nie taką jak w naszym kebabie. Podobno ten ostry zapach pochodzi z tłuszczu samca barana. Ja wiem, że darowanemu koniowi nie zagląda się do pyska i że nie gardzi się jedzeniem, gdy ktoś cię częstuje. I że w tej części świata, odmowa oznacza delikatnie mówiąc, słabe zachowanie. Ale ten zapach! Kiedy Azik polewa po szklance, jak zaznacza, prawdziwego, a nie kitajskiego kumysu, już wiem jak będzie wyglądał mój jutrzejszy dzień. Wielu osobom kumys smakuje. Podobno też jest mega zdrowy i zapewniano mnie, że nie ma po nim kaca. Kobyle mleko jest jednak dla mojego żołądka nie do zaakceptowania. Hmm jak smakuje? Jak zsiadłe mleko, ale 10 razy bardziej zsiadłe. Tak, że aż gazowane 😀

Tak więc przez kolejne godziny pijemy ognisty trunek zapijając popitą zwaną piwem, kumysem i zagryzając baraninką. W międzyczasie zamieniamy się w poliglotów, dzięki czemu następuje zaawansowana wymiana spostrzeżeń międzykulturowych. Dowiadujemy się m.in., że Putin haraszo, że powinnam mieć już dzieci, że koń kosztuje tu 3 tys. złotych, a krowa 2.
W nocy, kiedy wszyscy smacznie śpią, z pomocnym ramieniem Adama, próbuję trafić w drzwi i wyjść na zewnątrz, aby tam w spokoju zemrzeć pod gwieździstym niebem. Rano moje umęczone ciało i zbyt silne przyciąganie ziemskie nie pozwalają mi wstać, ale przecież gościna trwa i nie wypada tak spać bez końca. Zwłaszcza, że Azik świeży i wypoczęty woła na śniadanie.

No więc wchodzę po schodkach do naczepy, która robi za główne miejsce mieszkalne, witam się grzecznie z dziadkami, rodzeństwem i żoną Azika. Siadamy do stołu, na którym stoi czaszka barana obrana z każdego kawałka mięsa łącznie z mózgiem, oczami i czym tam jeszcze wam wyobraźnia podpowie. W powietrzu już unosi się zapach wczorajszej baraninki. Wyobrażacie sobie mój wyraz twarzy, kiedy mój żołądek postanawia za chwilę wyjść się przewietrzyć?! Po lewej dziadek, po prawej tata, na wprost pani domu, za plecami babcia. No więc dziobie sobie to śniadanie zapijając litrem herbaty.
Po śniadaniu Azik podwozi nas na szlak. Żegnamy się z dziadkiem wylegującym się pod naczepą, bo tylko tam jest cień. Panowie codziennie wstają o 5 rano, żeby zaprowadzić konie na polankę, wieczorem przyprowadzają je z powrotem. Żona natomiast ma za zadanie ugotować, posprzątać, wydoić kobyłę coby zapas kumysu się nie wyczerpał. I taki to żywot z dala od cywilizacji.
Azik po drodze zatrzymuje się przy drewnianej chatce. Po chwili wraca z … 0,5 l wódki i butelką wody. Znajduje dogodne miejsce nad strumykiem. Jest godzina 10 rano. – Pierwej wodka ciut ciut, a patom hory, ok?! – mówi uradowany. Ja jestem raczej chodzącą zwłoką, więc honor ratuje Adaś, który wychyla z naszym Kirgizem kolejne kieliszki. W pewnym momencie podjeżdża pan mundurowy autem z napisem „Milicja”. Mówię sobie, no grubo, jeszcze przyjdzie mi przekupywać mundurowego, że my tu przypadkiem i w ogóle to nie wiemy o co chodzi. Milicjant wita się po bratersku z Azikiem i prawie ulega jego namowom na kielonka. Uradowany odjeżdża po 5 minutach.


Na pożegnanie strzelamy sobie wspólną fote, a Azik tłumaczy, że w razie problemu mamy mówić, że go znamy. Wsiada do samochodu i wraca do domu zapraszając nas ponownie za rok. A przed nami 13 kilometrów spaceru w upale. Z 6-kilogramowym arbuzem w plecaku…
Powiem wam, że mimo traumy, uwielbiam takie spotkania. To one sprawiają, że taki wyjazd się pamięta. Że jest o czym opowiadać. Że choć przez chwilę, można zasmakować prawdziwego, lokalnego życia i zobaczyć, jak to życie toczy się gdzieś na krańcach świata. Tak więc warto być otwartym na świat, nawet kiedy nasz żołądek wcale tego nie chce 😀
Przeczytaj również: Ala-Kul Trekking. Turkusowa perła Tien-Shanu
Boję się, kurczę, tego wyjazdu pod względem kulinarnym. Boję się czerwonego mięsa, a co więcej – tego czerwonego, z rzadka/nigdy nie spożywanego 🙁 I mleka 🙁 Nawet krowiego nie przełknę. Będę chyba mówić, że jestem wegetarianką albo że religia mi zakazuje… Coś musze wymyślić, bo to straszne 🙁 O, wiem, będę mówić, że brzuch mnie boli i że nie mogę.
Uwielbiam te powiedzonka na Wschodzie „Jak coś to mów, że mnie znasz” 😀 To samo na Ukrainie i innych państwach byłego ZSRR 🙂 Urocze.
Ja powiem tylko, że po tej baraninie mam traumę do dziś jak sobie przypomnę ten zamach 😀 Podobno zapach wynikał z tego, że był to stary cap 😀